Opactwo świętego grzechu przyciągnęło moją uwagę piękną, oryginalną okładką i tym prowokującym tytułem - oksymoronem. Bo jaki grzech może być święty?
Rzut oka na opis z tyłu okładki: miłość i zdrada, magiczna sceneria wysp Karoliny Południowej, stary klasztor, legenda o świętej syrenie... I już byłam zdecydowana na lekturę. Lubię legendy, tajemnice i ową lekko magiczną aurę osnutą wokół fabuły.
Główna bohaterka Opactwa..., Jessie Sullivan, mieszka z mężem psychiatrą w pięknym, wiktoriańskim domu w Atlancie, Właśnie wyprawiła na studia dorosłą córkę. Próbuje malować, a konkretnie to w swej pracowni na poddaszu tworzy artystyczne pudełeczka, ale tak naprawdę czuje się samotna i rozczarowana życiem, jakie wiedzie. Gdzieś tam, w przeszłości od której się odcięła, majaczy cień koralowej wyspy Egret Island, położonej u wybrzeża Karoliny Południowej, gdzie Jessie wiodła całkiem szczęśliwe życie do chwili śmierci ojca. Na wyspie została jej matka, Nelle; nieco zdziwaczała, nadmiernie religijna kobieta, zarabiająca na życie gotowaniem w leżącym na wyspie benedyktyńskim klasztorze pod wezwaniem Świętej Senary.
Według miejscowej legendy Senara była piękną syreną, która chowała swój ogon wśród skał i w kobiecej postaci odwiedzała mężczyzn z pobliskiej wioski. Któregoś razu opat z klasztoru zabrał jej ogon i ukrył pod siedzeniem kościelnego fotela. Tym samym zabił dzikość Senary, która nawróciła się i została świętą, a na pamiątkę owego fotela, wybudowano w klasztorze "syreni tron", będący atrakcją dla turystów.
Wracając do Jessie; jej melancholię przerywa telefon z wyspy. Dzwoni przyjaciółka matki z informacją, że Nelle podczas przygotowywania posiłku w klasztornej kuchni, odcięła sobie tasakiem palec wskazujący prawej ręki. Z premedytacją. Wstrząśnięta Jessie po latach wraca na wyspę, zaopiekować się matką. Nie jest to łatwe, gdyż jak można się domyślić; Nelle cierpi nie tylko z powodu blizny na dłoni, lecz o wiele głębszych ran duchowych, które nie zagoją się, póki nie wyzna córce prawdy o okolicznościach śmierci jej ojca.
Zanim jednak do tego dojdzie i między kobietami odżyje dawna bliskość, Jessie zakochuje się. W mnichu - bracie Thomasie. Tych dwoje zbliża się do siebie, bo wiele ich łączy: dręczą ich wątpliwości, co do wyborów życiowych, a przede wszystkim, czują się przeraźliwie samotni. Początkowa fascynacja dość szybko przeradza się w romans i decyzję o dalszym wspólnym życiu. Nie zdradzę czy do tego dojdzie, bo w powieści ważne jest tu i teraz - ta jedna, konkretna wiosna na wyspie i zmiany, jakie zachodzą w Jessie i Thomasie pod wpływem ich miłości. Tym intensywnym zmianom, rozwojowi duchowemu bohaterów, sprzyjają okoliczności w jakich się znaleźli: bez pracy, pilnych obowiązków, mając dużo czasu na rozmyślanie, na odosobnionej wyspie, w pewnym sensie odcięci od rzeczywistości. Do tego piękno przyrody, egzotyka, szum oceanu... Nie bez znaczenia jest też aura wzajemnej niedostępności, przełamywanie tabu, przekroczenie moralnej granicy, czego nigdy by się po sobie nie spodziewali. Kochankowie zaczynają inaczej patrzeć na siebie samych nie tylko jako parę, ale też jako odrębne jednostki. Jessie na nowo odkrywa siebie jako kobietę, swoje ciało, taniec, zaczyna malować obrazy.
Kiedy myślę o tej historii, nie mogę pominąć postaci Hugh, męża Jessie, a poza tym psychiatry. Jego uczucie do żony, reakcja na jej zdradę i przemyślenia, swego rodzaju psychoanaliza; są godne uwagi, ciekawe, mądre, niebanalne.
Opis na odwrocie okładki nie zawiódł mnie, jak czasem bywa w przypadku nadgorliwych specjalistów od promocji. W powieści Sue Monk Kidd jest tyle samo psychologicznych rozważań i emocji, co symboliki, poetyckich opisów oraz magii. W trakcie czytania przypominały mi się dwie książki, w pewnym sensie podobne - Świat w ziarnku piasku Joanne Harris oraz Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam Paulo Coelho.
W 2006 roku powieść została zekranizowana pod tytułem Tron syreny, z Kim Basinger i Alexem Carterem w rolach głównych.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz